Dziś rano, jak zwykle słuchałam muzyki, jedną z piosenek na playliście był List do M Dżemu. Słysząc pierwsze jej dźwięki, przerwałam wszelkie czynności higieniczne, dokładnie wsłuchując się w każdą pojedynczą nutę i słowo. W owej chwili naszła mnie pewna refleksja, którą chciałabym się podzielić: ten utwór udowadnia, że prostota jest zdecydowanie lepsza od nadmuchanego patosu. Masz tam te proste, wręcz banalne słowa: siedzę i tonę, i tonę we łzach, bo jest mi smutno, bo jestem sam, a mimo wszystko, słuchając ich, masz ochotę położyć się na podłodze i ryczeć jak małe dziecko.
Dlaczego? Bo ta dobitna dosłowność narzuca ci pewien obraz - człowieka będącego na skraju swojego zmarnowanego życia, tracącego wiarę i nadzieję, pogrążonego w przytłaczającej samotności. Dosłownie czujesz jego ból, widzisz jego zgarbione ciało rysujące się na tle ciemnego pokoju, czujesz jego pot i łzy, i nie potrafisz być na to obojętny, szczególnie wtedy, gdy dostrzegasz w sobie podobieństwo do tego człowieka. Nie dosłowne, ale sam wiesz, co to bezgraniczna beznadziejność, strach, osamotnienie i tęsknota...
Tak właśnie muzyka powinna oddziaływać na jednostkę, dokładnie tak.