czwartek, 25 czerwca 2015

Katastrofa

        Kiedyś prowadziłam z pewnym człowiekiem dyskusję na temat form zagłady ludzkości. Po kilku minutach przerzucania różnych argumentów doszliśmy do wniosku, że nie potrzeba wojny, by na świecie zapanował chaos, wystarczy pozbawić cały glob prądu. 
Współczesny świat nie istnieje bez elektryczności - pada prąd, pada cały system. Jesteśmy całkowicie uzależnieni od urządzeń elektronicznych. 
       Niedawno zdecydowałam się przeczytać zalegającą na półce książkę Macieja Kuczyńskiego Katastrofa, wydaną jeszcze w PRLu. 
Realia bliżej nieokreślonej przyszłości, świat to teraz jedno wielkie państwo, nie ma granic, pieczę nad wszystkim sprawuje jeden rząd złożony z przedstawicieli różnych nacji. Pewnego dnia ktoś wpada na pomysł zburzenia panującego ładu. Jest tak zniesmaczony współczesnym światem, że postanawia cofnąć go do epoki kamienia łupanego. 
Co robi, by osiągnąć ten cel? Tak, pozbawia ludzkość prądu. 
        To na nowo rozbudziło moje stare przemyślenia - właśnie teraz jesteśmy najbardziej narażeni na tego typu dezintegrację. Całkowicie oddaliśmy się w ręce technologii, zapominając, że jest ona tworem człowieka i jak wszystko, co stworzył człowiek, może zostać z łatwością zniszczona.
Nie jestem przeciwniczką rozwoju technologicznego, w końcu sama czerpię z niego garściami, uważam tylko, że nie powinniśmy tak beznadziejnie uzależniać się od tych wszystkich udogodnień i nowoczesnych rozwiązań. 
Powinniśmy cały czas mieć w głowie myśl, że to się może kiedyś skończyć i znów będziemy zdani wyłącznie na siebie. Tylko trzeźwe myślenie i umiejętność radzenia sobie w prymitywnych warunkach pomogą nam uniknąć całkowitego zezwierzęcenia, które widzi się w tych wszystkich postapokaliptycznych filmach czy książkach.


Człowiek jest w tym wszystkim najbardziej bezradny, bo najdalej odszedł od naturalnych warunków życia.

Zatruwa nas cywilizacja, w jej kleszczach giniemy powolną śmiercią, budujemy dookoła siebie klatkę, której kraty wciąż sami zacieśniamy. 

czwartek, 18 czerwca 2015

Hipotetyczne katastrofy

        Nie lubię tych brutalnie ciemnych, bezgwiezdnych nocy, jak ta miniona, wprowadzają mnie w nieprzyjemny stan, którego sama nie potrafię określić słowami.
Kiedy wyjrzałam przez okno, bezwolnie pomyślałam o hipotetycznej sytuacji, w której znika cały kosmos prócz Ziemi. Zaczęłam się zastanawiać, jak długo byśmy przetrwali, ale zasnęłam, zanim zdążyłam wysnuć jakikolwiek wniosek.
        Często myślę o różnych katastrofach, wojnach, wypadkach. Zastanawiam się, czy udałoby mi się przeżyć, jakbym się w takich okolicznościach zachowała. Wiem, że to trochę jałowe, w końcu w sytuacji prawdziwego zagrożenia ludzki mózg działa nieco inaczej, ale mimo wszystko takie wizualizacje pozwalają mi zachować tak zwany stan gotowości. To zakrawa nawet o lekką obsesję, może i paranoję, bo za każdym razem, gdy słyszę odgłos odrzutowca czy myśliwca, przez głowę przebiega mi myśl o nagłym bombardowaniu. 
Logika podpowiada, że to tylko testowe loty, ale wyobraźnia robi swoje. 
        Dwie noce temu śnił mi się nalot bombowy: siedziałam na podłodze w towarzystwie dwóch osób, spojrzałam w okno i zobaczyłam pięć myśliwców wylatujących jakby z księżyca, nagle z jednego z nich wyleciał wielki pocisk i uderzył prosto w budynek obok. Towarzyszył temu paskudny, ogłuszający dźwięk. Jedna z moich towarzyszek stwierdziła, że każdy słyszy go inaczej. 
Chyba wolałabym bardzo szybko umrzeć od pierwszej fali uderzenia niż żyć w świadomości, że wszystko obróciło się w gruz i nie mogę już sobie leniwie egzystować. 
        Posiadanie bliskiej rodziny jest dobre, ale wyobraźcie sobie wojnę: nie dość, że musicie ratować swoje życie, to jeszcze zamartwiacie się o najbliższych. To za duże obciążanie jak dla mnie. W sytuacjach kryzysowych lepiej jest być samotnikiem. 
Chyba właśnie dlatego nie nawiązuję z nikim bliższych relacji - nie chcę powiększać swojej listy trosk, bo i tak jest już zdecydowanie za długa.