Nie lubię tych brutalnie ciemnych, bezgwiezdnych nocy, jak ta miniona, wprowadzają mnie w nieprzyjemny stan, którego sama nie potrafię określić słowami.
Kiedy wyjrzałam przez okno, bezwolnie pomyślałam o hipotetycznej sytuacji, w której znika cały kosmos prócz Ziemi. Zaczęłam się zastanawiać, jak długo byśmy przetrwali, ale zasnęłam, zanim zdążyłam wysnuć jakikolwiek wniosek.
Często myślę o różnych katastrofach, wojnach, wypadkach. Zastanawiam się, czy udałoby mi się przeżyć, jakbym się w takich okolicznościach zachowała. Wiem, że to trochę jałowe, w końcu w sytuacji prawdziwego zagrożenia ludzki mózg działa nieco inaczej, ale mimo wszystko takie wizualizacje pozwalają mi zachować tak zwany stan gotowości. To zakrawa nawet o lekką obsesję, może i paranoję, bo za każdym razem, gdy słyszę odgłos odrzutowca czy myśliwca, przez głowę przebiega mi myśl o nagłym bombardowaniu.
Logika podpowiada, że to tylko testowe loty, ale wyobraźnia robi swoje.
Dwie noce temu śnił mi się nalot bombowy: siedziałam na podłodze w towarzystwie dwóch osób, spojrzałam w okno i zobaczyłam pięć myśliwców wylatujących jakby z księżyca, nagle z jednego z nich wyleciał wielki pocisk i uderzył prosto w budynek obok. Towarzyszył temu paskudny, ogłuszający dźwięk. Jedna z moich towarzyszek stwierdziła, że każdy słyszy go inaczej.
Chyba wolałabym bardzo szybko umrzeć od pierwszej fali uderzenia niż żyć w świadomości, że wszystko obróciło się w gruz i nie mogę już sobie leniwie egzystować.
Posiadanie bliskiej rodziny jest dobre, ale wyobraźcie sobie wojnę: nie dość, że musicie ratować swoje życie, to jeszcze zamartwiacie się o najbliższych. To za duże obciążanie jak dla mnie. W sytuacjach kryzysowych lepiej jest być samotnikiem.
Chyba właśnie dlatego nie nawiązuję z nikim bliższych relacji - nie chcę powiększać swojej listy trosk, bo i tak jest już zdecydowanie za długa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz