Dotychczas myślałam, że dobra obsada jest w stanie uratować nawet najsłabszy film; Portret damy udowodnił mi, że się myliłam.
Viggo Mortensen, John Malkovich, Christian Bale - kiedy zobaczyłam obok siebie te trzy nazwiska, automatycznie nastawiłam się na coś intrygującego, choć fanką typowo kobiecego kina nie jestem. Niestety, twórcy po raz kolejny pokazali, że fabuła, która opiera się wyłącznie na wątkach miłosnych to najlepszy przepis na zanudzenie odbiorcy (jednocześnie skutecznie zrazili mnie do książki, którą iks czasu temu planowałam przeczytać).
Zaczynało się obiecująco - główna bohaterka sprawiała wrażenie nieco, że tak to ujmę kolokwialnie, szurniętej, czego kwintesencją była scena, w której wyobrażała sobie wszystkich swoich trzech adoratorów okazujących jej czułość jednocześnie. Niestety, im dalej w las, tym panna, a potem pani, Isabel robi się coraz zwyczajniejsza, a przez to nudna jak flaki z olejem.
Światełkiem w tunelu mógł być Gilbert, którego opis - niepotrafiący cieszyć się życiem cynik - od razu do mnie trafił, ale niestety to wszystko było mocno powściągnięte, czegoś tym jego dziwactwom brakowało, choć i tak był tam postacią najbarwniejszą, co jest pewnie zasługą pana Malkovicha.
Motywy, które miały z założenia zaskoczyć widza, przyjmowałam z dozą chłodnej obojętności, od ekranu nie mogłam się oderwać wyłącznie wtedy, gdy pojawiał się na nim - jak go określam od czasu, gdy w końcu zdecydowałam się obejrzeć Władcę pierścieni - boski Viggo.
Nawet zwykle hipnotyzujący Bale jest mdły jak kabaczek bez odpowiedniej ilości przypraw. I nie jest to kwestia młodego wieku, bo oglądałam go w rolach, które grał jeszcze wcześniej i mimo to urzekał, to wina płaskiej, nudnej do bólu postaci, i niestety pełno tam takich.
Nie, nie zamierzam od teraz bawić się w samozwańczego krytyka filmowego, piszę o tym, bo doskonale pokrywa się to z jednym z moich wcześniejszych wpisów. To właśnie tam postawiłam tezę, że sam wątek miłosny to za mało, by stworzyć ciekawą historię, a opowieść o ambitnej, ciekawej świata pannie, która ostatecznie stała się jedną z tych sterowanych przez mężów marionetek, którymi niegdyś gardziła, bezbłędnie ją potwierdza. A jak wiadomo nie od dziś, lubię pławić się w poczuciu, że miałam rację.