Zawsze miałam dosyć osobliwe podejście do świąt Bożego Narodzenia - postrzegałam je bardziej jako rodzinną, świecką tradycję. Jak irracjonalnie to nie zabrzmi (chociażby ze względu na nazwę święta i całą jego ideologię), nigdy nie kojarzyłam go z Kościołem i wiarą katolicką jako taką. Właśnie dlatego wciąż chętnie świętuję, choć religijna to przymiotnik, którego nie znajdziecie w opisie mej osoby.
Przechodząc do sedna: obcując z Kolędą Dickensa, zdałam sobie sprawę z tego, jak wielkie mam szczęście. W moim domu co roku jest bogato nakryty stół, a pod choinką można znaleźć całą masę prezentów. Te trzy grudniowe dni to niemal bezustanne napychanie brzucha pysznościami i wesołe rozmowy. Lwia część tych konwersacji to tak naprawdę odgrzewane kotlety, ale nikomu to nie przeszkadza dzięki tej niecodziennej atmosferze.
Są ludzie, którzy nigdy czegoś podobnego nie doświadczyli, którzy nie mają możliwości zjedzenia choćby jednej miseczki barszczu z uszkami.
Są dzieci, które nie dostają prezentów i których nie dotyka wesoły nastrój.
Zbiera mi się na płacz, kiedy o tym myślę, mam ochotę wyjść na ulicę i zaprosić do stołu każdą pokrzywdzoną przez los istotę. Ale nigdy tego nie robię.
Mam w sobie mnóstwo empatii i potrzeby niesienia pomocy, a jednocześnie brak mi mocy sprawczej.
Albo odwagi.
Tak, boję się świata, ogromnie się go boję.
***
O pierwszej w nocy dostrzegłam na niebie czerwony punkt, podeszłam do okna, by lepiej mu się przyjrzeć. Poruszał się, obok co kilka sekund rozbłyskało też pomarańczowe i niebieskie światło. Zapewne był to policyjny helikopter lecący na tyle wysoko, że nie dochodziły do mnie żadne odgłosy, ale chcę wierzyć i naiwnie wierzę w to, że byłam świadkiem przelotu pojazdu pozaziemskiej cywilizacji.
Bo racjonalne postrzeganie świata powoli zaczyna mnie męczyć.