Długi, pusty stół zestawiony z innymi pustymi stołami. Spod ciemnoszarej spódnicy wystają obsypane czarnymi włosami nogi. Tak mi wstyd.
Zapomniałam o makijażu. Wszyscy na mnie patrzą i podają ręce. Czuję, że się czerwienię.
Na trybunach stoi zespół - dwudziestoosobowy. Chcą rozpocząć występ, ale przerywa im deszcz.
Wszyscy uciekają, chowają się pod namiotem, a ja stoję. Nie ruszam się na krok, pragnę oczyszczenia.
Ktoś pociąga mnie za rękę, robi się sucho. Chcę do domu, chcę się przebrać, wyglądać jak dama.
To takie niefeministyczne, gdzie twoja niezależność, dumna odrębność?! krzyczy jakiś cienki głosik.
Wypacykowana lalunia oznajmia, że i ona nie ulega presji piękna.
Kłamstwo! powtarza się sopran. Twoja twarz to maska ulepiona z fluidu.
Lalunia ciągnie mnie za rękę. Potykam się na schodach. Nie upadam, biegniemy dalej.
Siłą woli zrzucam z tablicy medal, który dostał ktoś inny, a który należał się mnie.
Czarownica! wrzeszczy mała dziewczynka. Uciszam ją, chwytając za gardło. Ona też podziwiała tę drugą zamiast mnie.
Rzucam ją na ścianę, osuwa się powoli.
Zabiła ją!
Nie, gówniara się potknęła.
Nie wierzą mi, znów muszę użyć przemocy. Rozbijam śliczną główkę o brązową futrynę. Tym razem winę zrzucam na zdezorientowanego chłopca.
Wielkie czarne oczy krzyczą NIEWINNY, ale ja nie mam serca.
Dawna miłość w białym garniturze porywa mnie w ramiona.
Musi być jak na filmach!
Odchylam się powoli, miękkie wargi atakują spierzchnięte usta, język muska podniebienie.
Leżę na chodniku, Biały Garnitur na mnie. Tak cholernie nie lubię się całować.
Ktoś mnie podnosi. Maszeruję pośrodku zbitego w wojskowym szyku tłumu.
Chronią mnie, kochają mnie, nie pozwolą, by ktoś mnie skrzywdził. I pierzchną po chwili. Brązowy Uniform ściska mi rękę.
Będziesz cierpieć! cedzi ochryple i przypala suchą skórę papierosem.
Robiłam to sobie sama setki razy, kpię z niego zawadiacko.
Wypalę z ciebie chorobę.
Lepiej wypal ze mnie życie.