Jest trzeci dzień nowego roku, zwykle w tym okresie ludzie robią podsumowanie minionych dwunastu miesięcy lub tworzą postanowienia na kolejne. No cóż, nie należę do tego typu ludzi i nie lubię pisać o tym, o czym piszą wszyscy, więc nie pojawi się tu lista plusów i minusów zeszłego roku (które zdarzało mi się tworzyć kilka lat wstecz w swoim pamiętniku) ani spis rzeczy, które planuję zrobić w dwa tysiące trzynastym.
Więc o czym będzie ten wpis? Sama nie wiem, po prostu czuję jakiś irracjonalny przymus dodania pierwszego w tym roku posta.
Jako że, w odróżnieniu od wielu innych blogowiczów, nie mam się tak naprawdę czym chwalić, z czego zdawać relacji i z czym się obnosić, napiszę tylko, że mój umysł powoli dochodzi do jako takiego ładu. To znaczy wszystko jest kwestią dnia, godziny i okoliczności. Bywa tak, że mam naprawdę świetny nastrój przez kilkanaście godzin i w jednej sekundzie wszystko trafia szlag, choć zdarza się też, że przez kilka minut mam ochotę pozbijać wszystkich ze sobą włącznie, a potem nagle nachodzi mnie taka fala przyjemnego optymizmu, choć w sumie to raczej przyjemnej obojętności i przez kilkanaście godzin, aż do położenia się spać, mam znakomity humor. Tak więc moja chwiejność jest wciąż ze mną, ale nie jest już tak paskudna jak wcześniej.
Poza tym znów wróciłam do czytania i na nowo zaprzyjaźniłam się z gitarą. Myślę, że jeśli poświęcę tej znajomości nieco więcej czasu i zapału, być może będzie z tego coś więcej, w końcu, bądź, co bądź, muzyka wciąż jest moją wielką miłością, mimo iż ostatnimi czasy ustąpiła miejsca pisaniu. Z pewnością w obu dziedzinach nigdy zbyt dużo nie osiągnę, ale zawsze fajnie jest sobie pobrzdąkać, czy przelać swoje emocje i uczucia w słowa pisane.
Tak właśnie teraz przyplątał się do mnie cytat z opowieści Stephena Kinga Policjant Biblioteczny, którą właśnie czytam (w odróżnieniu od poprzednio męczonych przeze mnie przez kilka miesięcy Langolierów naprawdę mnie wciągnęła i jestem pewna, że w nocy doczytam ją do końca), który idealnie oddaje to, co czuję, publikując swoje wypociny:
Po
prostu dobrze było przekonać się, że nadal ma się serce, że rutyna
codzienności nie zmełła go na proch, a jeszcze przyjemniej było
przekonać się, że uczucia tkwiące w sercu można przelać w słowa i
porozumieć się z innymi ludźmi.
A tak odnośnie całokształtu mej marnej egzystencji: w zeszłym roku, stojąc na balkonie z lampką szampana i gapiąc się na rozpryskujące się na niebie fajerwerki, czułam, że dwa tysiące dwunasty będzie dla mnie rokiem przełomowym, że zmieni coś w moim życiu, we mnie, że będzie okresem, kiedy to wyrwę się ze swej beznadziejności. W skrócie: pierwszy raz w życiu doświadczyłam prawdziwej nadziei, nadziei tak niespodziewanej i tak pozytywnej, że aż irracjonalnej. No i chyba nie muszę pisać, że owa nadzieja była złudna, bo ten rok był prawdopodobnie jednym z gorszych, jakie przetrwałam, dlatego też w dwa tysiące trzynasty zdecydowałam się wejść bez żadnych oczekiwań, nadziei i przebłysków wiary w to, że będzie lepiej.
Niechętnie wypiłam trochę szampana, którego smaku w dalszym ciągu nienawidzę, wymieniłam się noworocznymi życzeniami z osobami, które mi towarzyszyły i nie czułam nic. Żadnej nadziei i żadnej wiary i to daje mi pewność, że tuż przed nadejściem kolejnego roku nie będę czuła rozczarowania.
Nie oczekuj za wiele, a się nie rozczarujesz...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz