Ile to razy pisałam i myślałam o tym, że chciałabym wrócić do dzieciństwa? Milion i poniekąd to życzenie się spełniło. Niestety.
Znów powtarza się sytuacja sprzed kilkunastu lat, znów jestem małym, przestraszonym dzieckiem obserwującym bezradnie chorą szarpaninę pomiędzy dorosłymi. Znów notorycznie kłamię, znów tchórzę, znów się boję. Myślałam, że mam już to wszystko za sobą, że teraz mogą mnie dręczyć co najwyżej wspomnienia. Pomyliłam się. To wróciło i teraz - z racji tego, że jestem już znacznie starsza i rozumiem, i widzę więcej niż wtedy, gdy byłam dzieckiem - jest znacznie straszniejsze, boli o wiele bardziej.
Na powrót zaczęłam chudnąć, znów nie mogę spać, serce czasami zupełnie bez powodu zaczyna szaleć tak, jakbym poddawała swoje ciało jakiemuś nieludzkiemu wysiłkowi. Bywa tak, że nie mogę złapać oddechu. Coraz bardziej zamykam się w sobie, coraz bardziej utwierdzam się w tym, że nie potrafię i nigdy nie nauczę się tworzyć normalnych relacji z innymi ludźmi. Boję się. Boję się ludzi, boję się uczuć, boję się zbliżeń, boję się wszystkiego, co może narazić mnie na jeszcze większy ból.
Czy jestem wybrakowana?
Czy jestem chora?
Czy to faktycznie tylko nadmiar wrażliwości?
A może za wszystko odpowiedzialny jest wyłącznie stres, o którym po sugestii pewnej osoby przyszło mi tak wiele ostatnio czytać?
Boję się pójść do lekarza, żeby ostatecznie się o tym przekonać. Dlaczego się boję? W sumie są dwa powody:
1. Specjalista stwierdza, że coś sobie roję i każe mi przestać zawracać mu tym głowę, bo ma na niej o wiele ważniejsze sprawy.
2. Odbywam terapię, zostaję wyleczona, ale nadal nic się nie zmienia, wszystko pozostaje takie, jak było.
Może ja po prostu mam taki charakter, że nie potrafię dostrzegać dobra, które gdzieś tam we mnie i wokół mnie jest? Może jestem urodzoną pesymistką, która nie dopuszcza do siebie istnienia czegoś takiego jak szczęście? Sama już nie wiem, czym jestem i o co mi chodzi. Nie znam samej siebie, uciekam od samej siebie. Czuję się jak wybrakowany przedmiot, który nie nadaje się do użytku. Gdzieś tam, na którymś etapie swojego życia wypadłam z obiegu i zatraciłam swoje człowieczeństwo. Wszystko, co ludzkie stało mi się obce. Zatrzymałam się w martwym punkcie, a świat wokół mnie nieubłaganie biegnie do przodu.
Czy można w pełni dojrzeć, cały czas walcząc z demonami z dzieciństwa? Ostatnimi czasy szczerze w to wątpię...
Znów powtarza się sytuacja sprzed kilkunastu lat, znów jestem małym, przestraszonym dzieckiem obserwującym bezradnie chorą szarpaninę pomiędzy dorosłymi. Znów notorycznie kłamię, znów tchórzę, znów się boję. Myślałam, że mam już to wszystko za sobą, że teraz mogą mnie dręczyć co najwyżej wspomnienia. Pomyliłam się. To wróciło i teraz - z racji tego, że jestem już znacznie starsza i rozumiem, i widzę więcej niż wtedy, gdy byłam dzieckiem - jest znacznie straszniejsze, boli o wiele bardziej.
Na powrót zaczęłam chudnąć, znów nie mogę spać, serce czasami zupełnie bez powodu zaczyna szaleć tak, jakbym poddawała swoje ciało jakiemuś nieludzkiemu wysiłkowi. Bywa tak, że nie mogę złapać oddechu. Coraz bardziej zamykam się w sobie, coraz bardziej utwierdzam się w tym, że nie potrafię i nigdy nie nauczę się tworzyć normalnych relacji z innymi ludźmi. Boję się. Boję się ludzi, boję się uczuć, boję się zbliżeń, boję się wszystkiego, co może narazić mnie na jeszcze większy ból.
Czy jestem wybrakowana?
Czy jestem chora?
Czy to faktycznie tylko nadmiar wrażliwości?
A może za wszystko odpowiedzialny jest wyłącznie stres, o którym po sugestii pewnej osoby przyszło mi tak wiele ostatnio czytać?
Boję się pójść do lekarza, żeby ostatecznie się o tym przekonać. Dlaczego się boję? W sumie są dwa powody:
1. Specjalista stwierdza, że coś sobie roję i każe mi przestać zawracać mu tym głowę, bo ma na niej o wiele ważniejsze sprawy.
2. Odbywam terapię, zostaję wyleczona, ale nadal nic się nie zmienia, wszystko pozostaje takie, jak było.
Może ja po prostu mam taki charakter, że nie potrafię dostrzegać dobra, które gdzieś tam we mnie i wokół mnie jest? Może jestem urodzoną pesymistką, która nie dopuszcza do siebie istnienia czegoś takiego jak szczęście? Sama już nie wiem, czym jestem i o co mi chodzi. Nie znam samej siebie, uciekam od samej siebie. Czuję się jak wybrakowany przedmiot, który nie nadaje się do użytku. Gdzieś tam, na którymś etapie swojego życia wypadłam z obiegu i zatraciłam swoje człowieczeństwo. Wszystko, co ludzkie stało mi się obce. Zatrzymałam się w martwym punkcie, a świat wokół mnie nieubłaganie biegnie do przodu.
Czy można w pełni dojrzeć, cały czas walcząc z demonami z dzieciństwa? Ostatnimi czasy szczerze w to wątpię...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz