sobota, 16 sierpnia 2014

Polne rozmyślania

    Od niedawna mam takie małe hobby - zbieranie bażancich piór. Zwykle znajduję jedno lub dwa, dziś znalazłam ich dwanaście i odkryłam coś zaskakującego. Gdy trafia mi się jedno albo dwa, cieszę się jak dziecko, a kiedy dziś zebrałam tuzin, moje ekscytacja była znacznie mniejsza niż się tego spodziewałam.
Pierwsze, wiadomo, uśmiech i satysfakcja. Satysfakcja, która malała z każdym kolejnym znaleziskiem. Przy szóstym dopadło mnie coś w rodzaju rutyny, przeszłam na tryb: za moment znajdę kolejne, to oczywiste. I tak się działo, i nie było już tak fajnie, jak na początku.
    Przechadzałam się wśród tych wszystkich krzewów, schylałam pod rozrastającymi się we wszystkie strony gałęziami, wgapiałam w świeżo skoszoną trawę, gdzie co chwila natrafiałam na przygnite jabłka i zastanawiałam nad pewnymi rzeczami - czy więcej znaczy lepiej? Czy coś cieszy nas bardziej, kiedy zdobycie tej rzeczy nie przyszło nam zbyt łatwo?
Nie doszłam do żadnych konkretnych wniosków, nigdy do nich nie dochodzę. Może to świadczy o mojej głupocie, a może właśnie na tym polega cała rzecz - zastanawiać się, ale nigdy nie znajdować odpowiedniego rozwiązania.

sobota, 9 sierpnia 2014

Rzecz o kolan bólu

Kolana mam takie gorące, płonące od reumatycznego bólu.
Reumatyczny brzmi jak romantyczny, ale inaczej się go czuje.
Ostre igły, żądła pszczele, w ciele mym jak w ulu.
Za tłoczno, za ciasno, za głośno, królowa kapituluje.
Dwa bażancie pióra, kwiaty i patyki.
Odpuść sobie, siostro, nie znajdziesz tu logiki.

sobota, 2 sierpnia 2014

Jeździec znikąd

    W końcu udało mi się obejrzeć ten film - osiem miesięcy po tym, jak płyta DVD trafiła w moje posiadanie.
Skąd taka zwłoka? Ze strachu. Bałam się tego filmu, tego, że mnie brutalnie rozczaruje i stracę wiarę w Johnny'ego i jego zawodowe wybory.
Nic bardziej mylnego...
Jeździec znikąd nie jest może wybitnym dziełem współczesnej kinematografii, ale doskonale sprawdza się jako kino rozrywkowe - w sam raz na nudne, sobotnie popołudnie. Dużo akcji, ciekawe aczkolwiek nieskomplikowane wątki, ładne widoki, dobre aktorstwo i sporo humoru. Ciężko jest nie porównywać tego obrazu do Piratów z Karaibów - klimat jest bardzo zbliżony, film jest ewidentnie kierowany do tej samej publiczności, opiera się dokładnie na tym samym schemacie, więc tym bardziej dziwi mnie to, że został aż tak surowo oceniony przez krytyków i widzów, podczas gdy PzK było takim hitem. Osobiście uważam, że JZ reprezentuje ten sam poziom, co pierwsza i czwarta część Piratów, i bije na głowę drugą i trzecią.
Na szczególną uwagę (i pochwałę) zasługuje charakteryzacja. Stary Tonto wyglądał niesamowicie i przede wszystkim bardzo naturalnie. Harlow spisał się też na medal w przypadku Williama Fichtnera - odtwórcy roli Butcha Cavendisha. No i wisienka na torcie - Helena Bonham Carter. Jej sztuczna noga robiła spore wrażenie, tak jak i cała reszta. Grana przez nią bohaterka była zdecydowanie najbardziej barwną postacią w całym filmie - i wcale nie mam na myśli płomiennorudych włosów. Pojawiała się rzadko (jak dla mnie, za rzadko), ale kradła wtedy cały show.
Johnny czasami za bardzo szedł w stronę Jacka Sparrowa, ale generalnie stworzył interesującą, naprawdę udaną postać - choć z pewnością nie zaliczyłabym jej do grona tych najlepszych. John w wykonaniu Armie'ego Hammera był nieco mdły, jednak do strawienia. Miłym zaskoczeniem był dla mnie wspomniany już wcześniej William Fichtner, którego kojarzyłam głównie z roli Mahone'a w serialu Skazany na śmierć. Jego postać przykuwała uwagę i była jedną z najlepiej wykreowanych. Pozostałym członkom obsady też nie można niczego zarzucić, wszyscy trzymali wysoki poziom.
Jeśli chodzi o minusy, do głowy przychodzi mi tylko jedna rzecz - ostatnie minuty filmu, pędzący, rozczłonowany pociąg, przepychanki tych dobrych, z tymi złymi; wszystko przy akompaniamencie niezbyt dobrze dobranej muzyki. Choć podkreślam, że to wyłącznie moje subiektywne odczucie. Plus owa przejażdżka była zdecydowanie za długa; w pewnym momencie zaczęła mnie nudzić ( i to był jedyny moment, w którym odczułam nudę), myślę, że film by nie ucierpiał, gdyby była krótsza przynajmniej o te pięć minut.
   Jako że miałam do dyspozycji płytę DVD, mogłam sobie pozwolić na obejrzenie niewykorzystanej sceny i kompilacji wpadek. Pierwszy materiał nieco mnie rozczarował. Czym? Owa niewykorzystana scena była praktycznie w całości wygenerowana komputerowo. Zapewne twórcy chcieli nakręcić ją w klasyczny sposób, ale w porę uznali, że nie jest najlepsza. I mieli rację. Gdy wyobraziłam ją sobie w przestrzeni realnej, z żywymi aktorami, wydała mi się mocno naciągana i zupełnie nie pasująca do klimatu filmu. Więc tak, nie nakręcenie jej było najlepszą decyzją pana Verbinskiego.
Co do wpadek - ten dodatek podobał mi się o wiele bardziej. Zagwarantował mi kolejną porcję śmiechu, żałuję tylko, że był taki krótki (nieco ponad trzy minuty), bo chętnie obejrzałabym więcej takiego zakulisowego materiału.
     Podsumowując - w moim odczuciu film, w skali od 1-10, zasługuje na solidną siódemkę. A na co nie zasługuje? Na tę całą nagonkę ze strony mediów i publiczności. Jak wspomniałam na początku, Jeździec znikąd nie jest dziełem sztuki, ale ogląda się go naprawdę przyjemnie, człowiek może się choć na chwilę oderwać od szarej rzeczywistości i od swoich nie zawsze miłych myśli, a w tego typu filmach właśnie o to chodzi.


    Taka mała rada na przyszłość - zanim sięgniemy po jakiś film, dowiedzmy się do kogo jest kierowany i jaki gatunek reprezentuje, a następnie przyjmijmy odpowiednie nastawienie. Bo człowiek nigdy nie będzie usatysfakcjonowany, jeśli będzie oczekiwał od kina rozrywkowego górnolotnych przemyśleń filozoficznych. I na odwrót.