Temperatura rośnie, zakopuję się w pościeli. Wymiatam z zębów resztki maślanej bułki. Szczypie mnie język, obolałe wnętrzności burczą z niezadowolenia.
Kolejna kapsułka popita wygazowaną wodą. Poranna monotonia.
Drzewa falują dokładnie tak samo jak wczoraj. Jest nieco więcej słońca, a ja nie mogę zasłonić drugiej rolety. Nie ma jej. Okazała się kolejnym jednorazowym produktem. Jak pierwsza, która tylko się rozwija.
Brzuch syczy wściekle; jelita stymuluje się łatwiej niż umysł, choć też bywają uparte.
Gdzieś wyje alarm, miejska syrena. Próbuję sobie przypomnieć, czy obchodzimy dziś jakieś święto. Nie mam pojęcia.
Nie boli mnie dziś głowa, więc proszki wcale nie są za silne i faktycznie ich potrzebuję. Cudza logika bywa cholernie nielogiczna. Boli mnie fakt, że są ludzie głupsi ode mnie. Moja głupota jest dotkliwa, ich musi być niemal kalectwem.
Telefon się wydziera. Nie odbiorę. Wyjść spod kołdry i trzymać brudną słuchawkę? Obrzydliwość.
Nie mam ochoty się kąpać, to zbyt wielki wysiłek. Im dłużej będę leżeć, tym krócej będę funkcjonować.
Znów telefon. Niech brzęczy, nie będę z nikim rozmawiać, boli mnie szczęka.
Wibracje. Oddzwaniam dla świętego spokoju - nie zniosłabym kolejnej dawki hałasu.
Co robisz?
Gdzie jest babcia?
Kolejna seria bezsensownych pytań, na które nie mam siły odpowiadać.
Jesteś nerwowa.
Jestem znudzona, zmęczona i przytłoczona koniecznością codziennego trawienia tych samych myśli i odczuć. Stresują mnie nerwy, które pojawią się za dwadzieścia godzin, wykańcza zależność od innych.
Wyznanie matczynej miłości. Odpowiadam beznamiętną formułką.
Czy ja potrafię kogokolwiek kochać? Sama już nie wiem...