Kiedyś wierzyłam w tyle różnych rzeczy, w zmiany, w nieuniknioność szczęśliwych zakończeń. Marzycielką byłam, postrzegałam swój ból jako stan przejściowy, burzę, po której nadejdzie słońce, bo taka jest kolej rzeczy. Coś wewnątrz mnie nieustannie krzyczało: w przyszłości czeka cię coś niezwykle dobrego, jest ci to przeznaczone! Z czasem krzyk stał się mową, potem szeptem, a w końcu ciszą. Bezwzględną, zimną, beznadziejną.
Chciałabym nadal mieć w sobie coś z tamtej niepoprawnej optymistki, milej by się egzystowało, mając widoki nie tylko na śmierć.
Nie fascynuje mnie umieranie, nie kontempluję śmierci na każdym kroku, to świadomość jej nieuchronności nasuwa mi te wszystkie myśli i wizje. To w końcu jedyna pewna rzecz w mej przyszłości. I nie próbuję być pretensjonalna, mroczna czy depresyjna, chciałbym rozprawiać z pasją o pszczółkach, kwiatkach, paznokciach i włosach, chciałabym snuć plany, jak na dwudziestoczterolatkę przystało, ale to nie byłoby prawdziwe, nie byłoby naturalne.
Wisi nade mną klątwa brutalnego realizmu. Uciekam przed nim tak, jak dawniej uciekałam przed tym, co zdawało mi się być chwilowym pesymizmem wynikającym z nadmiaru goryczy deformującej rzeczywistość. Ta ucieczka to najintymniejsza rzecz w moim życiu, żeby taką pozostała, muszę od czasu do czasu wyrzucić z siebie trochę żalu.
Gardzę tym, brzydzę się sobą z tego tytułu, ale postępowanie wbrew sobie, swej naturze, poglądom, upodobaniom, różnym, różnistym uwarunkowaniom jest czasem konieczne. Jestem też poniekąd uzależniona od obnażania się, robienia z siebie pośmiewiska. Jest taka część mnie, która lubi gardzić resztą istnienia, na które się składa. Taka moja natura.
Jak człowiek chce zachować prawdziwość, musi od czasu do czasu napluć sobie w gębę.
Czy musi to robić publicznie?
Nie musi, ale może, a skoro może, to to zrobi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz