piątek, 27 grudnia 2013

Święta, święta i po świętach...

    Wpis nad wyraz typowy, jeden z miliona, które już się pojawiły i dopiero pojawią w sieci, ale cóż, jak się nie ma nic ciekawego do przekazania, a jednocześnie odczuwa ogromną, próżną potrzebę pisania, trzeba się chwytać takich banałów.
W tym roku Boże Narodzenie ( swoją drogą chciałoby się rzec, że to apogeum mojej hipokryzji - jako ateistka nie powinnam obchodzić tego Święta - ale cóż, kocham jedzenie i kocham prezenty, poza tym owe Święto zawsze postrzegałam bardziej jako obyczaj niż tradycję religijną) było stosunkowo udane - pod choinką, mimo wcześniejszych gróźb, że będzie skromnie, znalazło się sporo paczek ( większość oznaczona moim imieniem, co należy mi się ustawowo), dobre jedzenie, miłe towarzystwo, masa zabawnych, w połowie odgrzewanych, a w połowie nieznanych dotąd wspomnień i jeszcze więcej mądrości życiowych typu: trzeba zamykać dziecko w piwnicy, by w przyszłości uciekło za granicę i lepiej żyło.
Niestety, jak to zwykle bywa, nie zabrakło też minusów - przytyków do mojej wagi, poczucia nierównego traktowania, złego samopoczucia związanego z kaprysami nadmiernie rozpieszczonego brzuszka, kolejnych frustrujących rewelacji z drugiej linii frontu i sromotnej porażki w walce z własnymi barierami. To ostatnie zabolało chyba najbardziej, zrobiło ze mnie wyrodną córkę i wnuczkę. Próbowałam się przełamać, ale nie dałam rady - już zbyt głęboko tkwię w tym bagnie, które niektórzy nazywają zdziczeniem, a ja izolacją od świata zewnętrznego. I to jest w sumie smutne, a jeszcze smutniejsze jest to, że niektórzy nie potrafią zrozumieć, że to nie jest mój świadomy wybór, a już coś na kształt choroby. Ale nieważne, nie mam wpływu na to, co myślą inni i jak postrzegają świat, więc chyba nie powinnam aż tak się tym przejmować.
Muszę też się przyznać do tego, że złamałam coroczną tradycję - nie obejrzałam Kevina. Po kilkunastu minutach przypomniałam sobie o emisji Amadeusza, na którego rzecz odpuściłam sobie również Donniego Brasco.
W sumie to się nawet cieszę, że moje największe dylematy to te, który film mam obejrzeć i którą z sałatek przy nim spożyć.
Mały człowiek = małe problemy.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wyznania

Nie jestem podobny do żadnego z tych, których widziałem; śmiem wierzyć, iż nie jestem podobny do żadnego z istniejących. Jeśli nie lepszy, w każdym razie jestem inny - Jean Jacques Rousseau.


~*~

    Kolejny z tych cytatów, które idealnie pokryły się z moimi aktualnymi przemyśleniami. Nie podzielę się nimi; są aż nazbyt egocentryczne i poniekąd obrzydliwie próżne, nawet jak dla mnie.  Mogą istnieć tylko w mojej głowie, ewentualnie mogę przelać je na papier, ale na klawiaturze nie powinny zostać wystukane, choćby z racji tak bliskich Świąt. Choć kto wie, może zaczną aż za bardzo mnie uwierać, może wyzbędę się obawy przed zrażeniem do siebie jeszcze większej liczby osób... Pożyjemy, zobaczymy, a póki co, Wesołych Świąt, drodzy mili!

piątek, 13 grudnia 2013

Zmiana spojrzenia

    Wczoraj wieczorem, pod wpływem sytuacji pewnego członka mojej rodziny, nastąpił we mnie przełom. Jaki? Odkryłam, że niczego nie pragnę bardziej niż tego, by każdy bliski mi człowiek był szczęśliwy. Nie chcę oglądać ich cierpienia, nie chcę patrzeć na ich łzy, chcę, żeby wszytko układało się po ich myśli, nawet jeśli ja wciąż będę nieszczęśliwa i pozostanę czarną owcą. Dziwne, czyż nie? Jeszcze niedawno myśl, że im się ułoży, a mi nie, paliła mnie od środka, teraz to piekielne gorąco zamieniło się w przyjemne ciepło. Poczułam się tak, jakby z serca spadł mi dwutonowy głaz, coś niesamowitego. I jeszcze na dokładkę przyśnił mi się bardzo symboliczny sen:
na początku czułam się tak, jakby w moim wnętrzu tkwiło coś bardzo złego, coś co zabijało wszelkie szczęście we mnie i w moim otoczeniu. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się różne przedmioty, które dziwnie pulsowały, na ścianach i sufitach tworzyły się różne pęknięcia i moim zadaniem było je naprawiać, dostosowywać się do co chwila pojawiających się wskazówek. Jedno zadanie pociągało za sobą kolejne. Na koniec spojrzałam w lustro i mimo iż byłam sama w pomieszczeniu, w odbiciu zobaczyłam całą swoją rodzinę. Był to jakoby symbol uwolnienia się od samolubnego podejścia i narodzin pragnienia szczęścia dla innych. I właśnie wtedy we śnie wyzbyłam się tego pierwotnego uczucia, tego nieuzasadnionego strachu i zła.
         Kiedy takie rzeczy śnią mi się po tym, jak zaszła we mnie taka zmiana, nie potrafię wierzyć, że sny mogą być wyłącznie zlepkiem przypadkowych obrazów. W tym musi być coś więcej, musi...  

piątek, 6 grudnia 2013

Sonet 66

    Wczoraj, kontynuując czytanie Stu najważniejszych książek świata, w rozdziale poświęconym Szekspirowi trafiłam na przytoczony Sonet 66. Spodobał mi się do tego stopnia, że przeczytałam go dziesięć razy i idąc dalej, cały czas miałam ochotę do niego wracać, by na nowo chłonąć jego wersy, dlatego też zdecydowałam się dodać go na bloga, by podzielić się jego niezaprzeczalnym pięknem z innymi:



Dość tego mając, wołam o śmierć cichą:
Dość mam zasługi w żebraczkę zmienionej,
Błyskotek, które kryją nicość lichą,
Wiary najczystszej nikczemnie zdradzonej,
Czci, która kryje zbrodnię pod pozłotą,
Cnoty dziewiczej zhańbionej zbójecko,
Doskonałości zanurzonej w błoto,
Siły, nad którą panuje kalectwo,
Sztuki o ustach zamkniętych przez władzę,
Głupoty, gdy jest lekarzem mądrości,
Prawdy najprostszej, nazwanej prostactwem,
Dobra w niewoli, gdy służy podłości.
Dość mając tego, mógłbym dni me skrócić,
Gdybym miłego nie musiał porzucić. 



Dlaczego ostatnio więcej tu cytatów niż moich własnych myśli? Powody są w sumie trzy.
Po pierwsze: cudze słowa zwykle lepiej potrafią oddać moje własne uczucia, niż zdania tworzone przeze mnie samą.
Po drugie: mądrymi słowami mądrych ludzi zawsze warto się dzielić. Nie po to, by samemu sprawiać wrażenie mądrzejszego, a po to, by te słowa były ciągle żywe, by cały czas znajdowały się w obiegu, by trafiały do ludzi, którzy ich nie znali i w ten sposób wpływały na ich światopogląd. Sama wiele się nauczyłam z przytaczanych przez innych ludzi tekstów, otworzyłam oczy na wiele spraw, które wcześniej ignorowałam (świadomie bądź też nieświadomie), pogłębiłam swoją wiedzę i wrażliwość, choć może tego nie pokazuję, może się to nie przebija przez to, co piszę i co mówię.
Po trzecie: najzwyczajniej w świecie nie mam ostatnio weny do tworzenia dłuższych wypowiedzi pisemnych, które będą miały jako taki sens i nie będą przypominały zapisków półgłówka analfabety.

A tak poza tematem: w końcu spadł pierwszy śnieg, na który tak długo czekałam, co prawda niewiele, ale lepsze to niż nic. No i pierwszy raz w życiu miałam okazję zobaczyć dwa swoje ulubione zjawiska pogodowe jednocześnie: wspomniany wyżej opad śniegu i burzę. Coś pięknego!

czwartek, 5 grudnia 2013

sobota, 30 listopada 2013

Myśl dnia

~*~

Robaczywy owoc też zawiera witaminy 
- Adam Decowski.

~*~

    Wspominałam już tu kiedyś, że dosyć często zdarza mi się przypadkiem trafić na zdanie, które idealnie wpasowuje się w moje aktualne odczucia, przemyślenia, sytuacje, jakie mnie spotykają. Tak jest i z powyższym cytatem. 
Wczoraj jeden z komentarzy wywołał we mnie lawinę pewnych przemyśleń, a to zdanie perfekcyjnie się do tej sytuacji dopasowało. Trafiłam na nie dzisiaj, było hasłem w krzyżówce, nie mogłam się nie uśmiechnąć na jego widok i skojarzenie z dniem poprzednim. 
Opisałabym całą sytuację, ale to mogłoby dać ludziom, którzy nie przepadają za mną, jaką za autorką, pretekst to zarzucenia mi nieumiejętności przyjmowania krytyki. Byłby to oczywiście osąd bardzo niesprawiedliwy, bo dane przemyślenie odnosiło się bardziej do postawy społecznej niż mojej pisaniny, ale wolę nie ryzykować, już zbyt wiele razy wychodziłam na zadufaną grafomankę, więc wolę oszczędzić sobie nieprzyjemności. 

piątek, 22 listopada 2013

Myśl dnia - gniew

~*~

Lekarstwem na gniew jest milczenie.

~*~

     Kto z nas nigdy nie doświadczył tego paskudnego uczucia, jakim jest gniew? Czy jest choć jedna osoba, która w złości nie powiedziała czy nie zrobiło czegoś, czego później żałowała? Znajdzie się ktoś, kto ani razu nie uderzył pięścią w ścianę czy też jakiś twardy przedmiot w przypływie ogromnej, monstrualnej wręcz złości? 
Wielokrotnie wyżywałam się na innych, kiedy nie byłam w stanie poradzić sobie ze swoimi emocjami. Obelgi, czasami nawet rękoczyny owszem, przynosiły ulgę, ale tylko chwilową, potem do gniewu dołączały też wyrzuty sumienia i było jeszcze gorzej. W końcu nauczyłam się pewnej rzeczy - gdy ktoś piekielnie mnie zezłości, muszę się po prostu zamknąć. Tak zwyczajnie po ludzku stulić dziób i poczekać, aż największa fala złości minie. 
Liczenie do dziesięciu - może to banalne, ale w połączeniu z głębokimi oddechami naprawdę pomaga. Kilka, kilkanaście, czasami nawet kilkadziesiąt minut ciszy i jestem gotowa do kulturalnego wyjaśnienia sprawy, rozwiązania problemu czy czegokolwiek innego, co wywołało mój gniew. Wtedy mam pewność, że nie palnę czegoś, czego nie powinnam, że nie pogorszę sytuacji, a wręcz przeciwnie, jakoś ją załagodzę.
Oczywiście nie zawsze ta sztuka mi się udaje, wciąż mam momenty utraty całkowitej kontroli nad sobą, ale czy mi się to podoba, czy nie, jestem człowiekiem i siłą rzeczy muszę zaliczać takie "upadki".


Generalnie to powyżej to jakiś bełkot, którego sama nie ogarniam, ale nie chciałam publikować samej myśli, poczułam potrzebę dorzucenia czegoś od siebie. 
Z tymi moimi potrzebami to już sama ledwo wytrzymuję, bo czuję przymus i chcąc nie chcąc, piszę, a potem publikuję jakieś gówniane wywody, niemające ani ładu, ani składu. 
Diabełek z lewego ramienia próbuje mnie wykończyć... I innych przy okazji.

czwartek, 21 listopada 2013

Myśl dnia

 ~*~

Nietrudno zgodzić się z twierdzeniem, będącym punktem wyjścia rozumowania Buddy, że całe życie jest cierpieniem. Lęk przed śmiercią, starością i chorobą oraz świadomość, że nigdy nie możemy liczyć na spełnienie wszystkich pragnień, to tylko niektóre z licznych źródeł cierpienia. Nikt nie przeczy, że istnieje szczęście, ale niemal z definicji jest ono nietrwałe i ulotne. 
- Martin Seymour - Smith 

środa, 20 listopada 2013

Szczęście

    Jak zepsuć mi humor na kilkadziesiąt godzin? Co trzeba zrobić, by zepchnąć mnie z torów właściwego myślenia? Wystarczy jedno błahe stwierdzenie - jestem szczęśliwa/ -y.
Nie akceptuję cudzego szczęścia, nie chcę go oglądać, nie chcę być nim napastowana. Pod tym względem jestem piekielnie złym człowiekiem.
To nie jest też tak, że życzę wszystkim wiecznych trosk i bólu, niech sobie będą szczęśliwi, proszę bardzo, tyle ich, ale niech się z tym tak kurewsko nie obnoszą - idź bądź szczęśliwy gdzie indziej, jakby to ujął współczesny internauta.
Szczęście to dla mnie drażliwa kwestia, co zapewne nie raz udowodniłam. Nie próbuję na siłę niszczyć takiego stanu ducha w drugim człowieku, to byłoby okrutne, ale nie potrafię opanować poczucia satysfakcji, gdy po kilku dniach wielkiego szczęścia, którym trzeba się było chwalić wszem i wobec, owy człek wpada w szpony mroku i załamania.
Szczęście to taka rzecz, która jest nam dana tylko na chwilę, więc warto z niego korzystać i pielęgnować je w sobie, zamiast ogłaszać to całemu światu, a potem czuć się jak idiota, gdy los wyrwie nam je z rąk. Bo nic nie trwa wiecznie, więc im więcej zachowuje się dla siebie, tym lepiej.
Jestem niesprawiedliwa? Okrutna? Zgorzkniała? Zazdrosna? Wykazuję się przeogromną hipokryzją? Mam problem sama ze sobą i przerzucam swoją własną nienawiść do samej siebie na ludzi, którym w odróżnieniu ode mnie się powiodło?
Napiszcie mi coś, czego nie wiem...
~*~

MYŚL DNIA:

W oczach złego psa wszystko jest złe.

sobota, 2 listopada 2013

Znieczulenie

    Ostatnimi czasy zaczęłam dosyć regularnie oglądać program Kobiety, które niosły śmierć. Bardzo często określa się tam jakieś zbrodnie jako makabryczne, najbrutalniejsze w historii, szokujące, a ja tym czasem odpowiadam w głowie: e tam, to wcale nie było takie brutalne. Przeraża mnie to, bo przecież morderstwo samo w sobie jest czymś brutalnym, co automatycznie powinno wywoływać w człowieku dreszcz przerażenia. I kiedyś tak było ze mną, wspomniano o byle zbrodni, a ja już trzęsłam się jak osika, czując nieprzyjemny ucisk w zdających się gotować narządach. A teraz? Teraz czuję głównie pogardę dla sprawcy i frustrację, gdy dowiaduję się, jak niski wyrok otrzymał, albo gdy okazuje się, że może mieć szansę na wcześniejsze zwolnienie. Ale nie jestem już w szoku, nie zbiera mi się na wymioty, gdy ktoś podaje dokładne szczegóły dokonanego gdzieś zabójstwa. Morderstwo stało się dla mnie czymś naturalnym, co jest na stałe wpisane w naszą kulturę. Nie oznacza to oczywiście, że popieram takie działania, absolutnie nie! Chodzi raczej o ukazanie tego, jak wszechobecność przemocy i mordów w przemyśle rozrywkowym potrafi znieczulić człowieka. Przyzwyczaja go do brutalnych obrazów, poniekąd sprawia, że przechodzi z tym do porządku dziennego, w końcu gdy widzimy coś kilkaset razy, chociażby w telewizji, w pewnym stopniu zaczynamy się z tym oswajać i to nie jest już takie straszne. Dziś tak naprawdę nie jestem w stanie obejrzeć jedynie Czasu zabijania, ale to przez zawarty tam gwałt na dziecku, bo gwałt, mimo iż jest tak samo "popularny" w filmach z dreszczykiem czy w zbrodniach dokonywanych w prawdziwym życiu, co morderstwo, wciąż mnie szokuje, wciąż wywraca wnętrzności do góry nogami, wciąż napawa ogromnym przerażeniem i obrzydzeniem. W tej kwestii nie jestem znieczulona jak użytkownicy forum filmowego, którzy twierdzą, że gwałt w Ostatnim domu po lewej był zdecydowanie za mało brutalny i nie powinien nikogo szokować...

środa, 23 października 2013

Człowieczeństwo

    Po raz kolejny przegrałam ze swoim człowieczeństwem. Nie powinno mnie to dziwić, w końcu nie tak łatwo jest się pozbyć ludzkich uczuć i odruchów, ale mimo wszystko traktuję to jako porażkę. Za wszelką cenę próbuję odrzucić od siebie swoją naturę, ale bez skutku. Nieważne, co mówię, co myślę i czego chcę, ciągle jestem człowiekiem z krwi i kości. I chyba to przeraża mnie najbardziej...

poniedziałek, 14 października 2013

Ostrożnie z życzeniami, bo mogą się spełnić

    Ile to razy pisałam i myślałam o tym, że chciałabym wrócić do dzieciństwa? Milion i poniekąd to życzenie się spełniło. Niestety.
Znów powtarza się sytuacja sprzed kilkunastu lat, znów jestem małym, przestraszonym dzieckiem obserwującym bezradnie chorą szarpaninę pomiędzy dorosłymi. Znów notorycznie kłamię, znów tchórzę, znów się boję. Myślałam, że mam już to wszystko za sobą, że teraz mogą mnie dręczyć co najwyżej wspomnienia. Pomyliłam się. To wróciło i teraz - z racji tego, że jestem już znacznie starsza i rozumiem, i widzę więcej niż wtedy, gdy byłam dzieckiem - jest znacznie straszniejsze, boli o wiele bardziej.
Na powrót zaczęłam chudnąć, znów nie mogę spać, serce czasami zupełnie bez powodu zaczyna szaleć tak, jakbym poddawała swoje ciało jakiemuś nieludzkiemu wysiłkowi. Bywa tak, że nie mogę złapać oddechu. Coraz bardziej zamykam się w sobie, coraz bardziej utwierdzam się w tym, że nie potrafię i nigdy nie nauczę się tworzyć normalnych relacji z innymi ludźmi. Boję się. Boję się ludzi, boję się uczuć, boję się zbliżeń, boję się wszystkiego, co może narazić mnie na jeszcze większy ból.
Czy jestem wybrakowana?
Czy jestem chora?
Czy to faktycznie tylko nadmiar wrażliwości?
A może za wszystko odpowiedzialny jest wyłącznie stres, o którym po sugestii pewnej osoby przyszło mi tak wiele ostatnio czytać?
Boję się pójść do lekarza, żeby ostatecznie się o tym przekonać. Dlaczego się boję? W sumie są dwa powody:
1. Specjalista stwierdza, że coś sobie roję i każe mi przestać zawracać mu tym głowę, bo ma na niej o wiele ważniejsze sprawy.
2. Odbywam terapię, zostaję wyleczona, ale nadal nic się nie zmienia, wszystko pozostaje takie, jak było.
Może ja po prostu mam taki charakter, że nie potrafię dostrzegać dobra, które gdzieś tam we mnie i wokół mnie jest? Może jestem urodzoną pesymistką, która nie dopuszcza do siebie istnienia czegoś takiego jak szczęście? Sama już nie wiem, czym jestem i o co mi chodzi. Nie znam samej siebie, uciekam od samej siebie. Czuję się jak wybrakowany przedmiot, który nie nadaje się do użytku. Gdzieś tam, na którymś etapie swojego życia wypadłam z obiegu i zatraciłam swoje człowieczeństwo. Wszystko, co ludzkie stało mi się obce. Zatrzymałam się w martwym punkcie, a świat wokół mnie nieubłaganie biegnie do przodu.
    Czy można w pełni dojrzeć, cały czas walcząc z demonami z dzieciństwa? Ostatnimi czasy szczerze w to wątpię...

sobota, 13 lipca 2013

Wniosek

    W końcu, po kilkunastu latach prób i zmartwień, doszłam do wniosku, że nie można pomóc komuś, kto tej pomocy nie chce i twierdzi, że jej nie potrzebuje. Nie ma sensu martwić się o kogoś, kto celowo działa na swoją niekorzyść i nie szanuje własnego zdrowia. Nie można takiej osoby żałować, nawet jeśli jest nam bardzo bliska, bo rujnuje się na swoje własne życzenie.
         Nie mam już nawet najmniejszych wyrzutów sumienia, bo jestem tylko człowiekiem i nie mam absolutnie żadnego wpływu na życie i decyzje innych osób. Za długo się martwiłam, a w gruncie rzeczy niczego to nie zmieniło. Niech każdy robi sobie, co chce, w końcu i tak umieramy sami...

czwartek, 27 czerwca 2013

21

Kiedy ten zamaskowany nieznajomy ugodził mnie nożem, po raz pierwszy poczułam stuprocentową przynależność do rasy ludzkiej.
Krwawiłam jak człowiek, czułam ból, jak na człowieka przystało, umierałam jak człowiek.
I było mi dobrze, tak dobrze, jak dobrze jest komuś, kto w końcu otrzymuje to, czego pragnął najbardziej.
Krew przepływała mi przez palce, brudząc ubranie, kradnąc siły.
Nieznajomy uciekł, nawet nie zdążyłam mu podziękować.
Osunęłam się na ziemię, bo w takiej pozycji umiera się najlepiej i z bladym uśmiechem odliczałam sekundy dzielące mnie od prawdziwego spełnienia.
Zgubiłam się gdzieś w okolicach sto dziesiątej, ale to nic, zaczęłam liczyć od początku.
Osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia... dwudziesta pierwsza sekunda zamknęła moje oczy, tym razem na zawsze.
I wcale nie było mi niczego żal...

środa, 5 czerwca 2013

Pisać, nie pisać...

   Dziś w mojej łapki wpadł archiwalny numer Newsweeka, przeczytałam kilka opublikowanych w nim felietonów i zaczęłam się zastanawiać, czy ja, przeciętna obywatelka tego kraju, bez matury, bezrobotna i zbyt leniwa i znerwicowana, by podjąć jakąkolwiek pracę, mam prawo pisać. Dopuściłam do siebie myśl, że nie jestem wystarczająco inteligentna, a ktoś, kto zajmuje się pisaniem, musi inteligencję posiadać. Talent też jest oczywiście bardzo ważny, ale nawet gdy go brakuje, ta cząstka mądrości zawsze człowieka wyratuje, sprawi, że jego pisanina mimo wszystko będzie atrakcyjna dla czytelnika. 

A co, jeśli ktoś nie ma ani talentu, ani mądrości? Czy powinien brać się za pisanie? 

        Zadałam sobie to pytanie, bo sama zaliczam się właśnie do tego grona i wydedukowałam dwie skrajnie różne odpowiedzi - rozum powiedział NIE, zaś serce TAK. 
Którego posłuchać? 
        Cóż, nigdy nie byłam intelektualistką, nigdy nie stawiałam rozsądku ponad pasję. Sztuka zawsze była mi bliższa niż nauka. Kreatywność, wyobraźnia i abstrakcyjne myślenie zawsze przemawiały do mnie bardziej niż logiczne rozumowanie, więc doszłam do wniosku, że nawet w przypadku braku talentu, nieprzeciętnej inteligencji i masy różnorakich doświadczeń można pisać, a wręcz powinno się to robić, gdy to właśnie jest naszą pasją, gdy to kochamy bardziej niż cokolwiek innego. Nawet jeśli naszym umiejętnościom daleko jest do geniuszu, nawet jeśli w oczach zawodowców, bądź samozwańczych krytyków, jesteśmy tylko maluczkimi miernotami, róbmy swoje. Każda pasja jest cenna i jeśli daje nam radość, cieszmy się nią. Nie robimy tym nikomu krzywdy, więc nie ma w tym absolutnie nic złego. Nie pchamy się przecież do literackiego mainstreamu, działamy w amatorskiej, blogowej niszy, znając dokładnie swoje miejsce, więc czy ktoś ma prawo nas za to ganić? Nie. I tego się trzymajmy...

czwartek, 23 maja 2013

Umysłowe bombardowanie

             Za oknem żywi ludzie, inny wymiar, inne życie...

         Znów bombardują mnie myśli, które odpychałam od siebie przez kilka ostatnich tygodni. Przez te dni nie czułam potrzeby wywalania z siebie smutków, bo potrafiłam nad nimi zapanować, teraz znowu natłoczyło się tego cholerstwa i nie mogę się przebić do pokładów swoich idyllicznych wizji. 
        Siedziałam dziś na kanapie i w głowie prowadziłam swoją wizytę u terapeuty. W myślach mówiłam to, co powiedziałabym w rzeczywistości, gdybym nie zamieniała się w bezmózgą gąskę, kiedy to mam rozmawiać z kimś o swoich problemach. 
         Dziś włóczę się jak cień, jestem w kiepskiej formię psychicznej i fizycznej. Co chwila ktoś mnie pyta, co mi jest, bo wyglądam, jakbym miała zaraz umrzeć. Odczuwam ból cielesny i mam paskudne myśli, a to zawsze odbija się na mojej aparycji. 
Dzisiaj mam ochotę zrzucić trzydzieści kilo i umrzeć z wycieńczenia. Dzisiaj pochłania mnie paskudna monotonia mojego bytu i nieokiełznane poczucie gorszości, wyobcowania, bycia człowiekiem setnej kategorii. 
Dzisiaj mam po prostu gorszy dzień. Tak zły, że nawet nie jestem w stanie karmić się swoimi fałszywymi nadziejami na to, że kiedyś będzie lepiej... 



I think I'll be alright, just as long, as I feel the sun again...  

piątek, 10 maja 2013

Dzień świra

Kiedy oglądałam ten film kilka lat temu, pokładam się ze śmiechu, wczoraj, kiedy miałam okazję obejrzeć go drugi raz, prawie się rozpłakałam.  Poruszył mnie dogłębnie i pokazał, jak nigdy niczego nie można być pewnym. Kiedyś mnie to wszystko śmieszyło, bo wydawało mi się na wskroś groteskowe, byłam przekonana, że moje życie nigdy nie będzie tak wyglądało, dziś mogłabym podpisać się pod wieloma słowami wypowiadanymi przez Adasia. Jakie to życie jest zmienne, prawda?


Zabija mnie samotność, którą sam sobie zgotowałem! Nikt i nic mnie już nie czeka! Nie widzę przed sobą przyszłości! Jestem w proszku! W rozsypce! Wypalony! Rozmontowany! Śmiertelnie zmęczony, chociaż niczego w życiu nie dokonałem! Muszę przystanąć w biegu, chociaż nigdzie nie dobiegłem.

poniedziałek, 6 maja 2013

.....

"A raczej nie ma tu właściwie życia, tylko powolne umieranie kolejnych dni..."
























Stephen King; Miasteczko Salem

czwartek, 3 stycznia 2013

Tak w ramach nowego roku

     Jest trzeci dzień nowego roku, zwykle w tym okresie ludzie robią podsumowanie minionych dwunastu miesięcy lub tworzą postanowienia na kolejne. No cóż, nie należę do tego typu ludzi i nie lubię pisać o tym, o czym piszą wszyscy, więc nie pojawi się tu lista plusów i minusów zeszłego roku (które zdarzało mi się tworzyć kilka lat wstecz w swoim pamiętniku) ani spis rzeczy, które planuję zrobić w dwa tysiące trzynastym. 
Więc o czym będzie ten wpis? Sama nie wiem, po prostu czuję jakiś irracjonalny przymus dodania pierwszego w tym roku posta. 
        Jako że, w odróżnieniu od wielu innych blogowiczów, nie mam się tak naprawdę czym chwalić, z czego zdawać relacji i z czym się obnosić, napiszę tylko, że mój umysł powoli dochodzi do jako takiego ładu. To znaczy wszystko jest kwestią dnia, godziny i okoliczności. Bywa tak, że mam naprawdę świetny nastrój przez kilkanaście godzin i w jednej sekundzie wszystko trafia szlag, choć zdarza się też, że przez kilka minut mam ochotę pozbijać wszystkich ze sobą włącznie, a potem nagle nachodzi mnie taka fala przyjemnego optymizmu, choć w sumie to raczej przyjemnej obojętności i przez kilkanaście godzin, aż do położenia się spać, mam znakomity humor. Tak więc moja chwiejność jest wciąż ze mną, ale nie jest już tak paskudna jak wcześniej. 
        Poza tym znów wróciłam do czytania i na nowo zaprzyjaźniłam się z gitarą. Myślę, że jeśli poświęcę tej znajomości nieco więcej czasu i zapału, być może będzie z tego coś więcej, w końcu, bądź, co bądź, muzyka wciąż jest moją wielką miłością, mimo iż ostatnimi czasy ustąpiła miejsca pisaniu. Z pewnością w obu dziedzinach nigdy zbyt dużo nie osiągnę, ale zawsze fajnie jest sobie pobrzdąkać, czy przelać swoje emocje i uczucia w słowa pisane. 
        Tak właśnie teraz przyplątał się do mnie cytat z opowieści Stephena Kinga Policjant Biblioteczny, którą właśnie czytam (w odróżnieniu od poprzednio męczonych przeze mnie przez kilka miesięcy Langolierów naprawdę mnie wciągnęła i jestem pewna, że w nocy doczytam ją do końca), który idealnie oddaje to, co czuję, publikując swoje wypociny:  

Po prostu dobrze było przekonać się, że nadal ma się serce, że rutyna codzienności nie zmełła go na proch, a jeszcze przyjemniej było przekonać się, że uczucia tkwiące w sercu można przelać w słowa i porozumieć się z innymi ludźmi.



        A tak odnośnie całokształtu mej marnej egzystencji: w zeszłym roku, stojąc na balkonie z lampką szampana i gapiąc się na rozpryskujące się na niebie fajerwerki, czułam, że dwa tysiące dwunasty będzie dla mnie rokiem przełomowym, że zmieni coś w moim życiu, we mnie, że będzie okresem, kiedy to wyrwę się ze swej beznadziejności. 
W skrócie: pierwszy raz w życiu doświadczyłam prawdziwej nadziei, nadziei tak niespodziewanej i tak pozytywnej, że aż irracjonalnej. No i chyba nie muszę pisać, że owa nadzieja była złudna, bo ten rok był prawdopodobnie jednym z gorszych, jakie przetrwałam, dlatego też w dwa tysiące trzynasty zdecydowałam się wejść bez żadnych oczekiwań, nadziei i przebłysków wiary w to, że będzie lepiej. 
        Niechętnie wypiłam trochę szampana, którego smaku w dalszym ciągu nienawidzę, wymieniłam się noworocznymi życzeniami z osobami, które mi towarzyszyły i nie czułam nic. Żadnej nadziei i żadnej wiary i to daje mi pewność, że tuż przed nadejściem kolejnego roku nie będę czuła rozczarowania. 
        Nie oczekuj za wiele, a się nie rozczarujesz...