Wpis nad wyraz typowy, jeden z miliona, które już się pojawiły i dopiero pojawią w sieci, ale cóż, jak się nie ma nic ciekawego do przekazania, a jednocześnie odczuwa ogromną, próżną potrzebę pisania, trzeba się chwytać takich banałów.
W tym roku Boże Narodzenie ( swoją drogą chciałoby się rzec, że to apogeum mojej hipokryzji - jako ateistka nie powinnam obchodzić tego Święta - ale cóż, kocham jedzenie i kocham prezenty, poza tym owe Święto zawsze postrzegałam bardziej jako obyczaj niż tradycję religijną) było stosunkowo udane - pod choinką, mimo wcześniejszych gróźb, że będzie skromnie, znalazło się sporo paczek ( większość oznaczona moim imieniem, co należy mi się ustawowo), dobre jedzenie, miłe towarzystwo, masa zabawnych, w połowie odgrzewanych, a w połowie nieznanych dotąd wspomnień i jeszcze więcej mądrości życiowych typu: trzeba zamykać dziecko w piwnicy, by w przyszłości uciekło za granicę i lepiej żyło.
Niestety, jak to zwykle bywa, nie zabrakło też minusów - przytyków do mojej wagi, poczucia nierównego traktowania, złego samopoczucia związanego z kaprysami nadmiernie rozpieszczonego brzuszka, kolejnych frustrujących rewelacji z drugiej linii frontu i sromotnej porażki w walce z własnymi barierami. To ostatnie zabolało chyba najbardziej, zrobiło ze mnie wyrodną córkę i wnuczkę. Próbowałam się przełamać, ale nie dałam rady - już zbyt głęboko tkwię w tym bagnie, które niektórzy nazywają zdziczeniem, a ja izolacją od świata zewnętrznego. I to jest w sumie smutne, a jeszcze smutniejsze jest to, że niektórzy nie potrafią zrozumieć, że to nie jest mój świadomy wybór, a już coś na kształt choroby. Ale nieważne, nie mam wpływu na to, co myślą inni i jak postrzegają świat, więc chyba nie powinnam aż tak się tym przejmować.
Muszę też się przyznać do tego, że złamałam coroczną tradycję - nie obejrzałam Kevina. Po kilkunastu minutach przypomniałam sobie o emisji Amadeusza, na którego rzecz odpuściłam sobie również Donniego Brasco.
W sumie to się nawet cieszę, że moje największe dylematy to te, który film mam obejrzeć i którą z sałatek przy nim spożyć.
Mały człowiek = małe problemy.
W tym roku Boże Narodzenie ( swoją drogą chciałoby się rzec, że to apogeum mojej hipokryzji - jako ateistka nie powinnam obchodzić tego Święta - ale cóż, kocham jedzenie i kocham prezenty, poza tym owe Święto zawsze postrzegałam bardziej jako obyczaj niż tradycję religijną) było stosunkowo udane - pod choinką, mimo wcześniejszych gróźb, że będzie skromnie, znalazło się sporo paczek ( większość oznaczona moim imieniem, co należy mi się ustawowo), dobre jedzenie, miłe towarzystwo, masa zabawnych, w połowie odgrzewanych, a w połowie nieznanych dotąd wspomnień i jeszcze więcej mądrości życiowych typu: trzeba zamykać dziecko w piwnicy, by w przyszłości uciekło za granicę i lepiej żyło.
Niestety, jak to zwykle bywa, nie zabrakło też minusów - przytyków do mojej wagi, poczucia nierównego traktowania, złego samopoczucia związanego z kaprysami nadmiernie rozpieszczonego brzuszka, kolejnych frustrujących rewelacji z drugiej linii frontu i sromotnej porażki w walce z własnymi barierami. To ostatnie zabolało chyba najbardziej, zrobiło ze mnie wyrodną córkę i wnuczkę. Próbowałam się przełamać, ale nie dałam rady - już zbyt głęboko tkwię w tym bagnie, które niektórzy nazywają zdziczeniem, a ja izolacją od świata zewnętrznego. I to jest w sumie smutne, a jeszcze smutniejsze jest to, że niektórzy nie potrafią zrozumieć, że to nie jest mój świadomy wybór, a już coś na kształt choroby. Ale nieważne, nie mam wpływu na to, co myślą inni i jak postrzegają świat, więc chyba nie powinnam aż tak się tym przejmować.
Muszę też się przyznać do tego, że złamałam coroczną tradycję - nie obejrzałam Kevina. Po kilkunastu minutach przypomniałam sobie o emisji Amadeusza, na którego rzecz odpuściłam sobie również Donniego Brasco.
W sumie to się nawet cieszę, że moje największe dylematy to te, który film mam obejrzeć i którą z sałatek przy nim spożyć.
Mały człowiek = małe problemy.