Dziś chcę mówić o straconych kobietach; wspaniałych istotach, które utraciły swój urok, bo w ich życiu pojawił się mężczyzna.
Nie mam nic przeciwko związkom, zwłaszcza cudzym, po prostu smuci mnie, mierzi i boli fakt, że tak wiele kobiet zatraca w nich swoją indywidualność. Nagle z osób przekształcają się w partnerki, zupełnie jakby wejście w relację było jednoznaczne z otwarciem czaszki, wyjęciem mózgu i odstawieniem go na półkę.
Myśl o wyrzeczeniu się własnej osobowości i zamianie w maszynkę wyrzucającą z siebie wyłącznie mój facet to, mój facet tamto, przyprawia mnie o mdłości.
Ileż to razy zalewana byłam pretensjami, bo jakiś pan myślał, że skoro pozwalam mu naruszać swoją strefę osobistą, będę mówić i myśleć tylko o nim.
Cenię sobie swoją indywidualność, zrezygnowanie z niej, szczególnie dla drugiego człowieka, byłoby jak strzał między oczy. Nie widzę siebie w gronie tych ofiar mentalnej lobotomii.
Rozmowa ze zniewoloną samicą, która na każdym kroku musi przypominać, że jest w związku, jest jak przebywanie z kiepskim wokalistą-amatorem, który odczuwa ciągłą potrzebę wyśpiewywania swoich myśli - wybitnie nieznośna. Środka złotego na świecie brakuje, wyważenia.
Szanuję cudze szczęście, nawet mnie ono cieszy, ale jakaś część mej duszy umiera, gdy ginie interesująca osoba, a jej miejsce zajmuje twór człekopodobny, nastawiony na spełnianie narzuconej mu przez społeczeństwo roli. Choć może to właśnie jest człowiek, ta istota postępująca według odgórnych wytycznych, a to ja jestem tym tworem człekopodobnym?
Nie można tego wykluczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz