Podświadomość zwizualizowała dziś jeden z mych największych lęków - zaatakował mnie psychopatyczny morderca, a ja pomyliłam noże. Zamiast tego, którym jednym ruchem mogłabym rozpłatać delikwentowi gardło, wzięłam tak tępy, że nawet nie skaleczyłabym się nim robiąc kanapki, co, jak się łatwo domyślić, znacząco utrudniło moją samoobronę i związane było ze sporym poprzebudzeniowym stresem.
Tak, sny bywają złe, ale ich brak podczas bezksiężycowych nocy, kiedy to wlewająca się przez okno ciemność przytłacza człowieka jak jasna cholera i pogrywa sobie z jego zmysłami, wcale nie jest lepszy. Zaliczyłam takie dwie z rzędu, miniona byłaby trzecią, gdyby nie fakt, iż zmusiłam swoją wyobraźnie do tworzenia wesołych obrazków, choć wesoło mi nie było, bo byłam świeżo po seansie programu Ostatnie 24 godziny, odcinek poświęcony śmierci Rivera Phoenixa.
Nie byłam jego fanką, widziałam go tylko w jednym filmie, w którym grał jako bardzo młody chłopiec (poruszający i ujmujący Stand by Me), sprawę jego śmierci poznałam dziesięć lat temu, przekopując archiwalne artykuły poświęcone Johnny'emu Deppowi. Był wśród nich jeden bardzo poruszający, w którym John opowiadał o traumie, jaką była dla niego śmierć przyjaciela i oskarżenia, które płynęły ze strony mediów i fanów Rivera. Wydało mi się to wielką niesprawiedliwością, nie można obwiniać właściciela klubu za to, że ktoś w nim przedawkował narkotyki, zwłaszcza w Hollywood, gdzie zażywanie ich po kątach jest powszechnie znaną praktyką, której nie powstrzymają żadne nakazy i zakazy.
Wczoraj po raz pierwszy skupiłam się w pełni na tragedii Phoenixów. Było mi ogromnie żal Rivera, w dniu śmierci był rok młodszy ode mnie, miał przed sobą świetlaną przyszłość, bo w odróżnieniu od wielu pozerów był naprawdę utalentowanym, wrażliwym i piekielnie intrygującym człowiekiem (dziś zaczęłam zagłębiać się w jego życiorys i twórczość artystyczną). Ogromnie też współczułam Joaquinowi, który skradł część mego serca rolą Johnny'ego Casha i potwierdził swoją władzę nad tym fragmentem pozostałymi dokonaniami aktorskimi; oglądał śmierć własnego brata, nagranie jego rozmowy z pogotowiem wycisnęło ze mnie morze łez.
Bezwolnie pomyślałam o pewnej analogii z Cashem, którego zagrał ponad dekadę później: Johnny również stracił starszego brata i miało to ogromny wpływ na całe jego dalsze życie i relacje z ojcem. Pamiętam szczególnie jedną scenę przy stole, podczas której między ojcem a synem wybuchła kłótnia z tym właśnie związana. Joaquin wydał mi się w niej wybitnie autentyczny, dziś po raz pierwszy zaczęłam myśleć o tym, jakie to musiało wzbudzać w nim emocje.
Nie mam rodzeństwa, ale domyślam się, że jego utrata, zwłaszcza w takich okolicznościach, musi być ogromnie traumatyczna.
Rzeczony film to Spacer po linie (org. Walk The Line), polecam każdej duszy artystycznej, nie tylko fanom Casha, sama poznałam jego twórczość dzięki temu filmowi i choć nigdy nie byłam fanką country, poddałam się bezwzględnie urokowi faceta w czerni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz